Strona korzysta z plików cookies w celu realizacji usług i zgodnie z Polityką Plików Cookies.
Możesz określić warunki przechowywania lub dostępu do plików cookies w Twojej przeglądarce.
Kultura

Oscary 2018: o wielkich wygranych, smutku po porażce i o tym, jak pewien wynalazek zmienił oblicze kina

MN/Anna Soroko

05 marca 2018 17:29

Udostępnij
na Facebooku
Oscary 2018: o wielkich wygranych, smutku po porażce i o tym, jak pewien wynalazek zmienił oblicze kina

Wczoraj odbyła się 90. gala rozdania Oscarów Wikimedia Commons/CC BY 2.0/ fot. Ivan Bandura

Kolejna noc pełna oscarowych emocji za nami. Znamy już zwycięzców i trochę pogrążamy się w smutku, bo „Twój Vincent” nie otrzymał głównej nagrody. Także Holendrom nie dopisało szczęście. Ale i tak powinni być z siebie dumni, gdyż dzięki wynalazkowi Phillipsa w latach 60. – za który firma dostała od Akademii statuetkę – kina na całym świecie mogły wyświetlać oscarowe (i nie tylko) filmy w lepszej rozdzielczości i w dwóch formatach!

Wielcy wygrani

W tym roku największą liczbę trzynastu nominacji zdobył film „Kształt wody” w reżyserii Guillermo del Toro. Co prawda produkcja wygrała tylko 4 statuetki, jednak w tym przypadku nie można mówić o „katastrofie”, bo wyróżniony został w bardzo prestiżowych kategoriach – najlepszy film, najlepszy reżyser, a także scenografia i muzyka filmowa.

Kolejny z głównych faworytów, „Trzy billboardy za Ebbing”, zebrał łącznie 7 nominacji, jednak nagrody otrzymali tylko Frances McDormand w kategorii najlepsza aktorka pierwszoplanowa oraz Sam Rockwell jako najlepszy aktor drugoplanowy.
W przeciwieństwie do rozdania nagród Independent Spirit Awards, gdzie Frances wystąpiła w stroju bardzo przypominającym... piżamę, aktorka nie zaskoczyła strojem i dopasowała się do ogólnie przyjętego dress code'u.

Allison Janney wyróżniono za drugoplanową rolę w filmie „Jestem najlepsza. Ja, Tonya”.

O ogromnym sukcesie może mówić Gary Oldman – utytułowany aktor znalazł się już w przeszłości w gronie nominowanych, jednak rola w filmie „Szpieg” nie przyniosła mu statuetki. W tym roku jego aktorska kreacja Winstona Churchilla w filmie „Czas mroku” przekonała do siebie komisję i uhonorowana została nagrodą dla najlepszego aktora pierwszoplanowego.
testek
Reklama

Smutek przegranej

Coroczne rozdanie Oscarów to ogromne przedsięwzięcie, miesiące spekulacji oraz ukoronowanie roku w amerykańskiej kinematografii. Jednak ich wyjątkowość nie opiera się tylko na reżyserach i gwiazdach wysokobudżetowych filmów. Gala staje się niemal świętem kina, bo w jej trakcie wyróżnienie otrzymują także mniej komercyjni twórcy czy osoby niepojawiające się na wielkich ekranach, a których praca wielokrotnie stanowi o sukcesie i recepcji filmu.
W wielu zakątkach świata to właśnie te mniej popularne kategorie rozgrzewają media, pojawiają się w nagłówkach gazet i pozwalają przedstawicielom różnych narodów na zaistnienie na „filmowej mapie świata”.

W Polsce (ale także w Holandii!) liczyliśmy przede wszystkim na sukces „Twojego Vincenta”. Polsko-brytyjska produkcja zdążyła zdobyć uznanie na festiwalach filmowych na całym świecie, ale dopiero teraz stanęła przed prawdziwym testem. Niestety, pomimo ogromnego zaangażowania Van Gogh Museum i promocji filmu w Stanach, nagrodę w kategorii najlepszy długometrażowy film animowany otrzymała animacja „Coco” studia Pixar.

Holendrzy tegorocznego rozdania w ogóle nie mogą zaliczyć do udanych. Ich uwaga zwrócona była na dwie inne kategorie: najlepsza charakteryzacja i fryzury oraz najlepsze zdjęcia.

Nominowany za charakteryzację w „Cudownym chłopaku” Arjen Tuiten otarł się o statuetkę, przegrywając z Kazuhiro Tsuji, odpowiedzialnym za „Czas mroku”.

Hoyte van Hoytema był autorem zdjęć do „Dunkierki” Christophera Nolana, ale w tej kategorii nagroda przypadła Rogerowi Deakinsowi, który pracował na planie „Blade Runner 2049”.

Jak Philips zmienił oblicze kina

W 1963 roku wśród laureatów Oscara znalazł się dość nietypowy zwycięzca – holenderska firma Philips. Statuetkę tę przyznano za osiągnięcie techniczne, którym był stworzony w Eindhoven projektor filmowy DP70. Sprzęt ten zagościł w kinach na całym świecie na dziesiątki lat.

Jaka jest historia projektora? W latach pięćdziesiątych przedstawiciele pewnego amerykańskiego studia filmowego zapukali do drzwi jednego z założycieli firmy, Fritsa Philipsa, i wyjaśnili, że poszukują sprzętu, który będzie w stanie wyświetlać filmy w dwóch formatach: standardowym i panoramicznym. Jean Kotte, wówczas główny projektant Philipsa w dziale kinematografii, wiedział, co robić. Tak narodził się projektor DP70.
„Wyprodukowaliśmy dwa tysiące sztuk” – wspomina Kees Nijsen, który współpracował z Kotte. „Kiedy wyjeżdżałem gdzieś na wakacje, wybierałem się z ciekawości do kina, żeby sprawdzić, czy jeszcze go tam używają”.

Projektor, który ważył 650 kilogramów, stał się legendą dzięki swej pomysłowej konstrukcji, łatwości użytkowania oraz wysokiej jakości obrazu.

W tamtych czasach istniało wielkie zapotrzebowanie, gdyż przemysły filmowe i właściciele kin chcieli konkurować z telewizją. ~Sergio Derks, konserwator w Philips Museum

A chodziło nie tylko o obraz, ale też o odpowiedni – przestrzenny i wielokanałowy – dźwięk. Sprzęt okazał się być tak nowoczesny, że projektory tego typu wykorzystywano w kinach jeszcze w latach 90.

Obecnie słynny projektor, który zmienił oblicze kina oraz sprawił, że Akademia nagrodziła jego twórców prestiżową nagrodą, można oglądać w Philips Museum w Eindhoven. Będzie on dostępny dla zwiedzających do 13 maja.
Gość
Wyślij


Bliżej nas